MAJÓWKA Z DZIEĆMI CZĘŚĆ 4 – OSTATNIA

Wszystko co dobre szybko się kończy, więc wyjazd z Palazzo Astolfi mamy zaplanowany na piątek rano. Rano jak zawsze okazuje się być południem. Zgodnie z ustaleniami mamy zobaczyć Wenecję i wieczorem wyjechać kawałek w stronę domu.

Po drodze do Wenecji orientujemy się, że zaraz zamkną wszystkie restauracje po lunchu, zjeżdżamy więc do miejscowości Ferrara. Znajduję na Tripadvisor dobrą restaurację, dojeżdżamy na miejsce ledwo mieszcząc auto w wąskich uliczkach miasta na około pół godziny przed planowym zamknięciem restauracji. Niespodzianka – restauracja w ogóle jest zamknięta. Naprzeciwko bar. Nie wygląda zachęcająco – sprawdzamy – recenzje nie są najgorsze, więc idziemy się posilić.

Kolejna niespodzianka. Oski przesikał pieluchę, jest cały mokry, fotelik też. Zabieram wszystko, żeby go przebrać, idziemy zjeść. Fotelik wykładam siatką i koszulką Jacka.

Po obiedzie jedziemy do Wenecji. Od parkingu do placu Św. Marka mamy około pół godziny piechotą. Bierzemy więc wózek, zupełnie nieświadomi, że Wenecja to jedne wielkie schody. Wszędzie schody. Jacek ma nieplanowy, darmowy trening i dyga po tych schodach. Do tego Oski trzyma swój plecak z autami, bez którego nie rusza się absolutnie nigdzie. Plecak to nasze czwarte dziecko, nie można spuścić z niego oka.

Droga powrotna do auta nie uśmiecha mu się już, więc nalega, żebyśmy wrócili tramwajem wodnym. Jestem głodna, zła i bolą mnie nogi. Jestem wkurwiona, a nie zła, bo mam jeszcze PMS i Jacek mnie doprowadza do szewskiej pasji. Nic nie można z nim ustalić. A ja marzę tylko o pizzy. Chętnie wsiadam więc do tramwaju.

Olivier pyta Jacka czy pamięta, żeby oddawał mu telefon po wyjściu z toalety. Jacek mówi, że oddał. Na to Olivier przypomina sobie, że rzeczywiście miał go na placu i wrzucił go pod wózek. Wkurzony Jacek sprawdza pod wózkiem – nie ma. Musiał wypaść podczas akrobacji z wózkiem na schodach. Dzwonimy na numer Oliviera –  nie słychać go. Przesiadam się i sprawdzam sama, bo jak wiadomo – jak mama nie znajdzie, to znaczy że nie ma. Nie ma. Zgubił. Jestem zła, ale z drugiej strony wiem, że to nasza wina. Sześcioletnie dziecko nie przewiduje konsekwencji swoich działań, to my jesteśmy od pilnowania dziecka i jego telefonu. Idziemy do auta w fatalnych nastrojach. Po drodze wpadam na pomysł, żeby włączyć funkcję Znajdź mój iPhone. Niestety pomysł nie wypala, bo Olivier nie ma internetu w roamingu. Dzwonię raz jeszcze, żeby się upewnić czy na pewno nigdzie zabrzmi. Nie słyszę. Słyszę za to Mateusza – naszego kolegę, który krzyczy, że znalazł telefon. Pod wózkiem. Pod wózkiem ich córki – Mai. Usłyszał, jak dzwonię i wyjął go, bo myślał, że to jego. Gdybym nie zadzwoniła akurat w tym momencie, gdy niósł wózek po schodach nie usłyszałby go, telefon rozładowałby się w wózku, a po ich powrocie do Polski pewnie wylądowałby razem z wózkiem, którego nie używają na co dzień, w garażu. Ufff, co za ulga.

Decydujemy się jechać na noc do miejscowości Jesolo oddalonej niecałe 50 km od Wenecji. Hotel jak zwykle rezerwuję po drodze. Dojeżdżamy na miejsce o 21. Dzieci zmęczone, głodne, szybko się meldujemy i idziemy zjeść do poleconej w recepcji restauracji. Restauracja pęka w szwach, a przed nią stoi kolejka ludzi w oczekiwaniu na wejście. Stolik mogą nam przygotować na 22. Idziemy zatem przed siebie i wchodzimy do pierwszej po drodze pizzerii. Matko Boska czy ja w końcu zjem tę pieprzoną pizzę?

Dostaję w końcu swoją wytęsknioną pizzę. I wino. I mogę teraz spokojnie iść spać. Spokojnie, to może jednak zbyt dużo powiedziane?

W sobotę wyruszamy w dalszą drogę. Znowu nie wiemy, gdzie dojedziemy. Początkowo plan – Ostrava. Co godzinę komuś chce się siku. Nie, nawet nie co godzinę! Co pół! W sumie cała nasza droga do domu to jazda od WC do WC. O 18 jesteśmy już padnięci i decydujemy się na znajome Brno i gulasz w naszej restauracji. Oski zmęczony dostaje tam szajby. Połykamy jedzenie i idziemy do hotelu.

Wchodzimy do pokoju, kąpię Oscara, nie ma pieluch. Te w torbie się skończyły, a Jacek nie wziął z auta zapasowych. Auto natomiast zostało przez portiera odprowadzone na hotelowy parking podziemny i wyjedzie z niego jutro rano. Szczęśliwie czysta pielucha założona w restauracji, po tym jak poprzednia z powodu swojego ciężaru spadła mu razem ze spodniami, gdy podskakiwał ukazując gościom swój goły tyłek, da radę jeszcze przez noc. Chłopaki ze zmęczenia nie mogą zasnąć do 23.30.

Na niedzielę zostaje nam do przejechania ok. 700km. Wiadomo już, że po drodze nie zjemy nic oprócz KFC lub McDonalada, bo restauracji przy autostradach w Polsce brak. Decydujemy się na KFC. Odbieramy jedzenie i odjeżdżamy pod stację, na której Oskiemu koniecznie trzeba kupić Mentosy. Koniecznie, bo drze się jak obdzierany ze skóry, że tylko Mentosy, że żadnych frytek i kurczaka. Rozpakowujemy siatkę z KFC – nie ma bułki dla Jacka. Kolejny podjazd pod okienko.

W samochodzie jest już wysypisko śmieci, a nie śmietnik. Śmierdzi fast foodem, na podłodze i w fotelikach jest wszystko – chipsy, M&Msy, papierki, okruchy, puste butelki po wodzie i napojach, frytki. Mimo, że sprzątam na bieżąco, chłopaki dają radę naprawić mój błąd w ciągu pół godziny.

Dojeżdżamy do domu po 17.

Muszę przyznać, że to był naprawdę fajny wyjazd. Chłopcy sprawili się lepiej niż przewidywaliśmy i dali radę po drodze w obie strony. Wypoczęliśmy, bo akurat wszystkie statki opóźniły wejście na remont, więc nie było zbyt dużo pracy. Następny wyjazd w sierpniu. Mam nadzieje, że będzie lepiej niż we Francji, gdzie wszystko się zaczęło. Choć gdyby nie te pamiętne ferie to dziś nie byłoby MumMe. A ona jest już częścią mnie.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *