JAK W TROSCE O DZIECI ZABIJAMY ICH SAMODZIELNOŚĆ

Zanim przejdę do tego co dziś, chciałabym wrócić pamięcią do czasów, kiedy nikt nie kupował nam zastawy stołowej z melaminy, kubków niekapków, miliona zabezpieczeń na wszystko i od wszystkiego, nie mieliśmy komórek i kamer w domu. Nasi rodzice pozwalali nam chodzić piechotą do szkoły z kluczem na szyi, zostawać samym w domu, przygotowywać sobie posiłki, biegać po dworze, aż zrobi się ciemno, jeść metalowymi sztućcami od maleńkiego, pić ze szklanki bez strachu, że ją zjemy i robić zakupy w sklepie za rogiem.

Mieliśmy wtedy po 7, 8 i więcej lat. Niektórzy nawet i mniej.

Czasy się zmieniły – powiesz. Jasne! Zmieniły się! Jest więcej urządzeń elektrycznych i elektronicznych, więcej samochodów na drogach, media codziennie potęgują nasze poczucie strachu o dzieci – tu wypadek, tam tragedia. Wiele się zmieniło od czasu, kiedy my byliśmy dziećmi.

Najbardziej chyba jednak ewoluowaliśmy my. Rodzice. Wstecznie.

Pamiętam rozpoczęcie roku szkolnego, gdy trzy lata temu Igor szedł do pierwszej klasy. Po uroczystości wychowawczyni zaprosiła nas do sali, gdzie poinformowała, że odprowadzać dzieci pod klasę możemy tylko w pierwszym tygodniu roku szkolnego. Po tym czasie mamy zostawiać dzieci pod szkołą i same mają wchodzić, przebierać się i udawać się na zajęcia. Po powrocie do domu chyba większość z nas uczyła dzieci wiązać sznurowadła. 🙂

Chcemy uchronić nasze dzieci przed czym tylko się da. Przed przykrościami, przed strachem, przed błędem, przed zrobieniem sobie krzywdy, przed tym, żeby ktoś nie zrobił im krzywdy, a nawet przed ubrudzeniem się (!) lub przestrzeni wokół. Wyręczamy dzieci w czynnościach, które od dawna mogłyby robić same. Chcemy zatrzymać czas, a on ucieka. Jak we śnie.

Czy znacie rodziców, które nie dają dzieciom do zabawy farb czy plasteliny? Nożyczek? Nie, bo się pobrudzisz, nie, bo jeszcze włożysz do buzi, nie bo zniszczysz kanapę. Nie, bo się zranisz.

A takich, których dzieci mają 7 lat i nigdy nie używały noża? Nie bo się skaleczysz, nie bo się zatniesz, nie bo się z nim przewrócisz.

Czy znacie rodziców dzieci, które mimo że nie są już niemowlakami, wciąż jedzą z plastikowych naczyń (nie, bo zbijesz, nie, bo się skaleczysz), piją z niekapków (nie, bo się zakrztusisz), są karmione (nie, bo się nie najesz, nie, bo pobrudzisz podłogę i siebie)?

A może takich, których dzieci mają ponad 10 lat i wciąż nigdzie nie chodzą same (nie, bo się zgubisz, nie, bo ktoś Cię porwie), nigdy nie robiły zakupów (nie, bo zapomnisz, nie, bo zgubisz pieniądze, nie, bo będziesz musiał przejść przez ulicę), nigdy nie wyjeżdżają bez rodziców (nie, bo będziesz tęsknił, nie, bo coś Ci się stanie, nie, bo sobie nie poradzisz).

Ja znam.

Nie twierdzę, że są przez to złymi rodzicami. Przeciwnie. Chcą tak dobrze dla swoich dzieci, że przedobrzają. I przykro mi to stwierdzić, niestety ze szkodą dla dziecka.

Jakiś czas temu pisałam Wam o tym, że moje dzieci wyjeżdżają na obozy od 6 roku życia – o TUTAJ. To dla nich niezwykła szkoła samodzielności. Trenerzy bardzo często mówią, że radzą sobie dużo lepiej niż niektóre starsze dzieci.

Nie jest oczywiście tak, że nie boję się o nich. Boję się i to bardzo. Wiem natomiast, że mój strach i moje ograniczenia, nie mogą hamować ich rozwoju. Nie mogę ich tym strachem zarażać, przelewać na nich swoich wątpliwości. Nie zatrzymam ich w ten sposób.

Staramy się bardzo dużo rozmawiać z chłopcami o zagrożeniach, o tym jak ich unikać i radzić sobie z tymi, które się przytrafią.

Pozwalamy im jednak na samodzielność. Dość dużą samodzielność, jak na dzisiejsze czasy.

Zdaję sobie sprawę, że nie każdego stać, by finansować dzieciom samodzielne wyjazdy, nie każdy może sobie pozwolić, by jego dzieci same chodziły do szkoły. Jest jednak mnóstwo rzeczy, które robimy za dzieci lub których nie pozwalamy im robić ze względu na swoje obawy. Sama robię to niestety często. Zbyt często.

W naszym domu to tata jest tym, który czasem mi przypomina, że dzieci dorastają i nie trzeba ich uwsteczniać. Dzięki temu nie odkrajam im już skórki od chleba.

Myślę, że w większości z nas drzemie pierwiastek nadopiekuńczości. Tak to już jest z rodzicami. Na samą myśl o tym, że coś miałoby się stać naszemu dziecku dostajemy gęsiej skóry i zimnych potów. To naturalne.

Gorzej jest, jak nadopiekuńczość wygrywa ze zdrowym rozsądkiem. Prowadzi to często do dwóch zjawisk.

Jedno z nich to życiowa niezaradność dziecka, jego niesamodzielność i niedojrzałość.

Drugie, to zjawisko występujące u bardziej samodzielnych dzieci, które chcą się wyrwać spod parasola roztoczonego przez rodziców. Kłamstwo. Po to, by zadowolić rodziców. Podobno nadopiekuńczy rodzice wychowują największych kłamców. I frustratów.

Obie drogi są złe.

Pamiętajmy, że najważniejsze czego musimy nauczyć swoje dzieci, to nauczyć je żyć bez nas.

Smutne, ale niezbędne.

Temat do głębokiego przemyślenia. Zostawiam Was z nim.

 Ania Jaworska – MumMe

Jeśli spodobał Ci się mój wpis udostępnij go proszę, klikając UDOSTĘPNIJ (kopiuj/wklej nie jest udostępnieniem).

Polub moją stronę na Facebooku https://www.facebook.com/blogmumme/

Zajrzyj na mój Instagram https://www.instagram.com/mumme_pl/