JAKOŚ, CZYLI ZDALNA PRACA Z DZIEĆMI W DOMU

Mamooo, ten link nie działa!

Już idę synu, tylko skończę pisać maila. Idę. Jak ma działać, skoro to link do angielskiego, a Ty masz matematykę teraz. Aaaa, ok.

Mamooo, ja teraz nie mam co robić, o której oni kończą lekcje?

Synku, za 10 minut przerwa. Poczekaj, bo mama pracuje. A mogę tu z Tobą posiedzieć?

Dobra. Tylko cichutko, bo musze się skupić. Za chwilę w tle słychać odgłosy walki superbohaterów.

Mamooo, jest coś do jedzenia?

Tak, pełna lodówka, zrób sobie coś, obiad będzie za dwie godziny.

A, to jednak nie jestem głodny.

Dobra, zaraz siadam do roboty, tylko jeszcze pranie wstawię. A no i zupę, bo skończą lekcje i będą głodni. To od razu rozpakuję zmywarkę i obiorę ziemniaki.

Powiadomienie z FB – dzieci, które są nieobecne robią dziś kartę pracy nr.18.

Ok. To usiądę z nim najpierw zrobić kartę pracy, a potem zabieram się za swoja robotę.

Muszę wysłać zamówienia, popracować nad sklepem internetowym, wysłać oferty i zapytania ofertowe, zrobić przelewy, umówić ludzi na rozmowy kwalifikacyjne na jutro, wypełnić dokumenty do sądu, bo trzeba zgłosić zmiany w KRS, a jeszcze wnioski o zezwolenie i terminal. Nie no jeszcze dziś muszę też zamówić ladę i uzgodnić projekty. Reszta jutro.

W międzyczasie jestem wzywana w sprawach różnej wagi – od kłótni, przez bolącą głowę, po słaby zasięg internetu.

W ciągu dnia korzystam z pomocy opiekunki, bo nic bym nie zrobiła. Mimo, że moje dzieci są już całkiem spore. Naprawdę nie wiem, jak ze zdalną pracą radzą sobie rodzice małych dzieci, którzy dodatkowo nie mają nikogo do pomocy.

Kiedy mój mąż pracuje w domu, żaden z chłopców nie wejdzie do niego, żeby mu przeszkodzić. Starają się być w miarę cicho (z różnym skutkiem) i wszystko dają radę zrobić sami.

Kiedy pracuje w domu mama… to zupełnie inna para kaloszy. Bo przecież mama jest od tego, żeby być. Zawsze. Na każde zawołanie. I nie pomagają prośby i groźby. Jedyna opcja to przeciągnąć nieco czas reakcji, ale to nie zawsze możliwe, bo gdy link nie działa albo boli głowa, trzeba przecież reagować natychmiast.

Dobrze, że chociaż nie mam szefa nad głową.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ciągle coś robię, a mam wrażenie, że nic nie jest zrobione. To znaczy zrobione tak jak powinno. Ciągle coś ucieka, coś czeka, coś kosztem czegoś.

W efekcie pozwalam im na więcej niż pozwoliłabym, gdybym pracować nie musiała. Po to, żeby mieć choć momenty spokoju na koncentrację czy rozmowy przez telefon.

Każdy dzień jest trudny.

I naprawdę staram się nie robić sobie wyrzutów, ale przecież doskonale wiecie, że to silniejsze od nas.

To naprawdę kochane dzieciaki. Pomocne, dobrze uczące się, generalnie bezproblemowe.

Ale głośne jak jasna cholera i nie dające się zbyć słowami: mama jest zajęta.

Być może byłoby inaczej, gdybym pracowała w jakiejś firmie, miała wyznaczone godziny pracy. A tak – oni wiedzą, że mój czas pracy jest elastyczny jak dobrze wyżuta guma i że mogę w zasadzie pracować o każdej porze.

Efekt jest taki, że ostatnio pracuję do zbyt późna, bo masa czasu w ciągu dnia schodzi mi na bycie mamą – po prostu.

A terminy gonią, obowiązków nie ubywa i czuję się tym lekko przytłoczona.

Z jednej strony mam wrażenie, że nienależycie zaspokajam potrzeby dzieci, choć jestem w domu, z drugiej, że niewystarczająco poświęcam się pracy, choć jestem w pracy.

Obłęd.

Ot, ponarzekałam sobie.

Naprawdę cieszę się, że chociaż odpadło mi nauczanie starszych chłopców – mają lekcję na Google meet i w zasadzie nie muszę w ogóle z nimi siedzieć nad lekcjami.

Nie chcę, żeby to zabrzmiało jakbym była niewdzięcznicą. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że dobrze, że w ogóle mam pracę (choć tak naprawdę każdego dnia po prostu walczę o to, żeby ją mieć). Wiem, że mają ludzie gorzej, ale to nigdy nie działa na mnie kojąco.

Ciężko jest ignorować dzieci, które za plecami zażarcie się kłócą i udawać, że się tego nie słyszy.

Staram się tłumaczyć sobie, że to przecież nie jest normalna sytuacja i niebawem się skończy. Niestety niczego nie mogę odłożyć na później i tak staram się po prostu jakoś funkcjonować.

„Jakoś” to idealne słowo.

Jedynym chyba sposobem na przetrwanie jest nieco sobie odpuścić.

Próbować wykroić czas tylko dla dzieci, a jednocześnie próbować wykroić czas tylko na pracę.

Czasem zamówić jedzenie, a czasem zrobić na trzy dni.

Starać się zapewnić dzieciom zajęcie na czas, kiedy nie można przerwać pracy nawet, jeśli jest film wykupiony na Player czy pakiet monet w grze.

I nie pozwolić zawładnąć temu przygniatającemu poczuciu winy. To jest chyba najtrudniejsze.

My – mamy – jesteśmy zdecydowanie zbyt dużymi perfekcjonistkami.

Bądźmy dla siebie nieco łaskawsze ok? Nie musimy we wszystkim być idealne.

Wiesz, lżej mi trochę jak Ci o tym powiedziałam.

A może Ty masz jakieś sposoby na przetrwanie, które mogłyby mi pomóc w tym czasie?

Czekam na Twój komentarz.

Ania

Jeśli spodobał Ci się mój wpis udostępnij go proszę, klikając UDOSTĘPNIJ (kopiuj/wklej nie jest udostępnieniem).

Polub moją stronę na Facebooku https://www.facebook.com/blogmumme/

Zajrzyj na mój Instagram https://www.instagram.com/mumme_pl/

1 Comment

  1. Aniu!
    jestem nauczycielem. Mam ten „komfort” pracy z domu. Moje dziecko jest 7-latkiem – pierwszakiem. Mogłabym wziąć opiekuńczy i mieć wszystko w d… Mogłabym zająć się własnym dzieckiem – dać mu maksimum czasu, energii i cierpliwości. Mogłabym ogarnąć jej słabe czytanie, lekcje i BYĆ z nią.
    Ale…
    Dzieci szkolne – jestem nauczycielem wspomagającym – zostaną bez wspomagania. Praca zdalna jaka jest – wie nie jeden, a przy upośledzeniach znacznie trudniejsza. Nie jestem aniołem. O nie!
    Ten list to nie jest chwalenie – czy jestem altruistką. Nie bardzo! Myślę, że to mój sposób na przetrwanie. Nie wiem, jak bym się czuła na zasiłku opiekuńczym. I zupełnie nie chcę krytykować kogoś, kto go bierze. Ja nie mam odwagi tego zrobić. Śmieszne? Boję się, co powiedzą inni…
    To nie koniec mojej „komfortowej” sytuacji. Młodsza córka nie chodzi do przedszkola – ma potężny katar.
    Zaczynam lekcje czasem o 7:10, córka o 8:00 a młodsza dosypia. Mąż na 6:00 do 16:00.
    Około 7:45 zaczyna się mój własny armagedon… 🙂
    Po lekcjach nie wiem jak się nazywam. Nie bardzo wiem, co było na lekcji u mojego dziecka. Za to wiem, że młodsza będzie „świecić” od bajek z telefonu….
    Podczas mojej pracy dzieci wchodzą do pokoju, w którym ja ” urzęduję” – Mama! nie wiem, co mam zrobić.. w jakiej książce… – Mama, nudzi mi się! – Mama, chcę pic! – Mama, kiedy koniec lekcji?…..itp
    Jestem nerwowa, krzyczę często – potem przepraszam, odrabiam lekcje z córką, „odrabiam” swoje lekcje i jadę dalej.

    „Inni mają gorzej” – czasem mi to pomaga 🙂 ale nie zawsze.
    Pozdrawiam

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *